Czasopismo

Choroba społeczna z perspektywy 1897 roku

Jedno z największych niebezpieczeństw zagrażających obecnie stabilności amerykańskich instytucji to wzrost liczby milionerów i systematyczna koncentracja własności i pieniędzy w rękach jednostek. Niedawny artykuł w liczącej się gazecie wydawanej w Nowym Jorku podaje liczby, które powinny zwrócić uwagę opinii publicznej na rozwój tego zagrożenia. Podana została lista nazwisk dziewięciu osób, o których mówi się, że są właścicielami największych fortun w Stanach Zjednoczonych. Niemal wszyscy ci ludzie prowadzą stosunkowo prosty tryb życia i nie są w stanie wydać nawet skromnej części tych ogromnych dziennych i rocznych dochodów. W konsekwencji nadwyżka staje się kapitałem i przyczynia się do dalszego wzrostu bogactwa tych osób.

Bogactwo to zostało zgromadzone w rękach ośmiu czy dziewięciu ludzi w ciągu zaledwie dwudziestu lat. I w tym właśnie tkwi zagrożenie. Na skutek naturalnej akumulacji połączone majątki tych dziewięciu rodzin w ciągu dwudziestu pięciu lat wzrosłyby do kwoty 2,7 mld dolarów, tworząc arystokrację finansową, która jest skrajnym zagrożeniem dla ogólnego dobrobytu oraz stanowi osobliwy odpowiednik arystokracji z urodzenia czy talentu, którą Amerykanie uważają za bardzo szkodliwą dla Wielkiej Brytanii. Istnieją także i inne wielkie majątki, a kolejne fortuny dopiero powstają. I tak kapitał o niewyobrażalnej wysokości znalazł się w rękach jednostek, co pozbawiło wielu innych potencjalnych możliwości. Nie ma ludzkiej siły, która byłaby w stanie uregulować tę dręczącą kwestię. Jest źle, a będzie jeszcze gorzej”. The Niagara Falls Review

„Nawet gdybyśmy chcieli ograniczyć możliwość gromadzenia dóbr, to i tak społeczeństwo nie dysponuje środkami, za pomocą których dałoby się to zrealizować. Nie da się ujarzmić umysłu ludzkiego. Różnice między ludźmi są zasadnicze i wrodzone. Zostały one ustanowione przez Nadrzędną Moc i nie mogą zostać zniesione uchwałą Kongresu. W zmaganiach między mózgami a liczbami zawsze wygrywały mózgi i tak będzie nadal.

Choroba społeczna jest poważna i groźna, jednak nie jest ona tak niebezpieczna, jak doktorzy i lekarstwa. Polityczni znachorzy ze swą sarsaparylą, plastrami i pigułkami leczą objawy, zamiast usuwać przyczynę. Swoboda bicia monet srebrnych, wzrost dochodu na osobę, ograniczanie imigracji, tajne wybory i uprawnienia wyborcze – to są wszystko ważne kwestie, ale można je rozwiązać, nie przyczyniając się w najmniejszym stopniu do poprawy bytu szerokich mas ludu pracującego w Stanach Zjednoczonych. Zamiast pozbawiać prawa do głosowania biednych i nieuświadomionych, lepiej byłoby umożliwić im wzrost dobrobytu i inteligencji, tak aby potrafili głosować. Klasa ludzi wyjętych spod prawa nieuchronnie stanie się środowiskiem konspiracyjnym, zaś podstawą bezpieczeństwa wolnych instytucji jest wykształcenie, powodzenie i zadowolenie tych, od których zależy ich egzystencja”.

Oto stwierdzenie faktów, ale gdzie został określony środek zaradczy? Nie ma takowego. A przecież autor, senator J.J. Ingalls, nie żywi sympatii wobec zjawisk, na które zwraca uwagę. Gdyby tylko potrafił, to wolałby wskazać na sposób uniknięcia tego, co jego zdaniem jest nieuniknione. Podobnie uczyniliby wszyscy, którzy godni są tego, by nazwać ich ludźmi. Co się zaś tyczy pana Ingallsa, to przemawia za tym następujący fragment z jego przemówienia w senacie Stanów Zjednoczonych:

„Nie możemy ukryć prawdy, że znaleźliśmy się na krawędzi groźnej rewolucji. Dawne sprawy straciły aktualność. Ludzie stają w szyku bojowym po jednej albo po drugiej stronie złowieszczej bitwy. Po jednej stronie stoi kapitał, niebezpiecznie obwarowany przywilejami, arogancki na skutek ciągłego triumfowania, usilnie obstający przy dawnych teoriach, domagający się dalszych ustępstw, wzbogacany ściąganiem danin w kraju i wpływami z handlu zagranicznego oraz walczący o to, by dostosować wszystkie wartości do swego własnego standardu złota. Po drugiej stronie stoi świat pracy, domagający się zatrudnienia, walczący o rozwój przemysłu krajowego, zmagający się z siłami natury i podporządkowujący sobie nieużytki. Miejski świat pracy, głodujący i posępny, stanowczo zdecydowany, by obalić system, w którym bogaci jeszcze bardziej się bogacą, a biedni ubożeją, system, który Vanderbiltowi i Gouldowi zapewnia bogactwa przechodzące wyobrażenia najbardziej zachłannych, a biednych skazuje na nędzę, od której nie da się uciec ani się przed nią schronić, chyba że w grobie. Żądanie sprawiedliwości spotkało się z obojętnością i pogardą. W tym kraju robotnicy, którzy domagają się pracy, są traktowani jak natrętni żebracy błagający o chleb”.

W ten sposób stwierdza on, że nie umie dostrzec żadnej nadziei. Nie zna żadnego lekarstwa przeciwko straszliwej chorobie samolubstwa: „Nie jest trudno przewidzieć, jakie będą ostateczne skutki koncentracji kapitału, jeśli proces ten będzie postępował dalej w zarysowanych już kierunkach. Ostatecznie, i to w niezbyt odległym czasie, społeczeństwo musi zostać podzielone na klasy: z jednej strony kilkaset rodzin dysponujących zdumiewającym bogactwem, potem zdana na ich łaskę grupa profesjonalistów, która będąc zdegradowana do funkcji lokajskich, nie może się z nimi równać, i wreszcie znajdujące się najniżej szerokie rzesze pracujących mężczyzn i kobiet, całkowicie pozbawionych nadziei na poprawę warunków, którzy z roku na rok będą popadać w coraz większe poddaństwo. Nie jest to przyjemna perspektywa, ale jestem przekonany, że taka ocena społecznych skutków systemu syndykatów daleka jest od przesady”.

C.T. Russell „Walka Armagieddonu”
wyjątki ze str. 419‑457

Choroba społeczna z perspektywy 1897 roku

Poprzednia strona